Krzysztof Materna swoją przygodę z mikrofonem rozpoczął w czasach, gdy polska młodzież odkrywała bigbit, Skaldowie gromadzili tłumy, a konferansjerzy byli wielkimi gwiazdami. Wspólnie z Wojciechem Mannem stworzył telewizyjny duet, w którym brawurowo grał rolę wdzięcznej Siostry Ireny. W swojej książce z humorem opowiada o spotkaniach z najsłynniejszym artystami polskiej sceny i estrady. Zabiera nas nie tylko w podróż do beztroskich lat młodości, ale odkrywa też dzisiejsze tajemnice polskiego show-biznesu. Premiera książki Przed Państwem Krzysztof Materna (dla przyjaciół Siostra Irena). Przygody z życia wzięte w całej Polsce już 7 listopada.
Poniżej przedstawiamy wybrany fragment książki. Kolejna część autobiografii dziś wieczorem!
Przyszedł w moim życiu zawodowym taki moment, kiedy to, co robiłem – czyli szeroko pojęte zajęcia estradowe – zaczynało mnie nudzić i mierzić. Wiedziałem, że nie jest to szczyt moich możliwości. Nie miałem jeszcze dyplomu, więc nie mogłem poszczycić się pracą w normalnym zawodzie na etacie. Był to jednocześnie moment, w którym często spędzałem czas w warszawskim SPATiF- ie, czując się pełnoprawnym satelitą środowisk artystycznych – trochę może niższej, bo estradowej kategorii, ale za to w towarzystwie osób, które podziwiałem. Właśnie wtedy miałem zaszczyt przejść pod opiekę grupy związanej z filmem fabularnym, a moimi mistrzami byli Janusz Kondratiuk i Janusz Głowacki.
Dodatkowo był to okres, w którym nie zaprzątały mnie żadne obowiązki rodzinne – nie miałem domu, nie dbałem o środki na utrzymanie, żyłem z dnia na dzień i miałem świadomość, że takich jak ja jest wielu – to właśnie oni tworzyli podstawową grupę towarzyską spotykającą się wieczorami w SPATiF-ie. Grupa ta nocą zwykle przenosiła się na ulicę Trębacką do tak zwanego Ścieku, natomiast przed południem spotykała się na odkrytym basenie, gdzie można było zobaczyć zarówno ciekawe kobiety, jak i mężczyzn z kategorii warszawski playboy-artysta, który lubi sobie popływać.
W tym samym czasie, kiedy poznałem Kondratiuka i Głowackiego, w Warszawie otwarto hotel Victoria. To był chyba pierwszy w stolicy hotel z własnym basenem. W związku z tym posiadanie karty wstępu na ten basen było wyrazem przynależności do specjalnej grupy towarzyskiej.
Janusz Kondratiuk i Janusz Głowacki takie karty mieli i przemycali mnie na ów basen. Tam nie tylko pływaliśmy, ale także siedzieliśmy w szlafrokach na leżakach, czytaliśmy gazety, wymienialiśmy myśli i ocenialiśmy rzeczywistość, której nie było widać z podziemia hotelu Victoria. Janusza Kondratiuka lepiej poznałem jednak dopiero w momencie, gdy zatwierdzony został mój pierwszy scenariusz telewizyjny skierowany do produkcji w redakcji rozrywki. Ta sama redakcja zasugerowała mi, że ze względu na oryginalność mojego scenariusza dobrze by było, żeby robił to oryginalny w poczuciu humoru reżyser. Tak poznałem Janusza Kondratiuka.
Potem okazało się, że obaj się rozwodzimy i nie mamy gdzie mieszkać. W ten sposób połączyło nas wspólne bywanie w rożnych mieszkaniach, których właściciele chcieli nas przenocować. Wielokrotnie przeistaczało się to w wieczory SPATiF-owe i podczas jednego z takich wieczorów, czekając na Janusza, poznałem jego przyjaciela, niezapomnianego, genialnego aktora Zdzisława Maklakiewicza, który usiadł ze mną i powiedział, że jest wstrząśnięty. „Co się stało, panie Zdzisławie?” – zapytałem. „Posłuchaj, mały – tak powiedział do mnie. – Otóż spotkała mnie historia, którą jestem wstrząśnięty. Budzę się, było to miesiąc temu, i zauważam w mieszkaniu, w którym przebywam, potworny bałagan. Na stole widać resztki libacji – w sałatkach, a właściwie w tym, co wieczorem jeszcze mogło być sałatką, tkwią powkręcane pety, wokół łóżka − mnóstwo butelek po wódce, a mnie potwornie boli głowa i usta mam spierzchnięte, ponieważ dodatkowo mamy trzydzieści stopni upału. O czym, mój mały, taki człowiek jak ja może wtedy pomyśleć? Musi natychmiast napić się zimnego piwa. Tak też pomyślałem, ale pomyślałem ledwo, tak mnie bolała głowa, i zszedłem do najbliższego miejsca, gdzie bufetowy rozlewał piwo. I wyobraź sobie, mój mały, że on mi nalał trzy czwarte piany i jedną czwartą piwa. Spotkało mnie potworne oszustwo w biały, gorący dzień, w moim stanie. Nie wytrzymałem i skierowałem sprawę do sądu. Właśnie wracam w tej chwili z rozprawy. Wszedłem na salę sądową, patrzę na skład sędziowski i oceniam swoje szanse: sędzia – nos czerwony, oczy podkrążone, na pewno piwosz. awnicy: trochę wyblakli, ale niewątpliwie wiedzą, co to jest piwo. I powiem ci, że była to najkrótsza rozprawa w dziejach sądownictwa. Sąd udał się na naradę, która trwała minutę, i ogłosił wyrok”. „Jaka to kara?” – zapytałem. Na co Maklakiewicz odrzekł: „Chyba żartujesz. Oczywiście, że kara śmierci”.
To była pierwsza historia, którą usłyszałem z ust Zdzisława Maklakiewicza. Nie ukrywam – bardzo się przejąłem i skazańcem, i całą sytuacją.
W takich to oparach minęło nam wiele wieczorów, czasem też poranków. I muszę powiedzieć, że przez te pierwsze lata, które spędzałem w stolicy, na nieznanym sobie terenie, to właśnie Janusz Kondratiuk i Janusz Głowacki byli moimi przewodnikami po nocnej i towarzyskiej Warszawie.
/Maklakiewicz str. 125-127/