Przedstawiamy Wam kolejny fragment autobiografii Krzysztofa Materny. Tym razem historia o tym, dlaczego Stevie Wonder spóźnił się na spotkanie z premierem Polski Ludowej? Miłej lektury!
Ta historia wymaga osobnego miejsca. Oto pierwszy stadionowy koncert światowej gwiazdy w Polsce. I z jednej strony był dla nas wielkim wydarzeniem, a z drugiej – podeszliśmy do jego organizacji zupełnie bez wyobraźni. Nie robiliśmy żadnych badań, ponieważ sądziliśmy, że obecność Steviego Wondera w Polsce po jego wielkim sukcesie w Londynie, kiedy osiem razy dzień po dniu wypełnił Wembley Arena, będzie bardzo łatwym spacerkiem. Przygotowaliśmy więc siedemdziesiąt tysięcy biletów na Stadion Dziesięciolecia, a sprzedaliśmy dwadzieścia pięć tysięcy – dziesięć tysięcy osób weszło za darmo przez wspominany już przeze mnie płot (a także dzięki nielicznej garstce ochroniarzy, którą udało nam się zmobilizować do pracy podczas tego koncertu). Mimo to koncert okazał się niezwykle wzruszający, miał nieprawdopodobnie piękną aurę i pełen był przepięknej muzyki. Ja natomiast – nie pisząc już o samym koncercie, podczas którego co najmniej kilka razy miałem łzy w oczach – chciałem opowiedzieć o dwóch przygodach zakulisowych temu koncertowi towarzyszących. Tych przygód było więcej – Wojtek Mann, który był konferansjerem tego koncertu, śpiewał I Just Call… wspólnie ze Steviem Wonderem, Maciej Partyka – jeden z producentów – wiózł Steviego Wondera przez trzystumetrowy tunel Stadionu Dziesięciolecia i wtedy Stevie Wonder poprosił go, żeby mógł sam prowadzić meleksa, na co Maciej się zgodził, a Stevie prowadził go przez chwilę z wielką radością i ze łzami w oczach.
Jednak najbardziej zapamiętałem to, że Stevie Wonder zażyczył sobie dwóch, a właściwie trzech spotkań. Pierwsze to było spotkanie z dwójką niewidomych dzieci zaczynających uczyć się gry na fortepianie. Byłem chyba jedną z pięciu osób uczestniczących w tych lekcjach, a moi współtowarzysze to byli sami dzielni dorośli mężczyźni. Stevie Wonder z niesłychaną cierpliwością mówił do dziecka mniej więcej tak: „Nie denerwuj się, nie myśl o tym, że jestem wielkim Stevie Wonderem. Jestem twoim starszym kolegą, tak samo niewidomym jak ty, też zaczynałem się uczyć z ogromną cierpliwością poznawania klawiszy. Daj mi rączkę, ten krótszy klawisz – czujesz go? To jest klawisz czarny. A ten dłuższy to jest klawisz biały...”. Lekcja z jednym malcem trwała dwie godziny i przepełniona była tak wielką miłością, cierpliwością, niesłychaną charyzmą artysty i tak wzruszającą atmosferą, że płakaliśmy wszyscy jak bobry.
Drugie zdarzenie nastąpiło już w dniu koncertu. Stevie Wonder próbował swoich sił, startując w wyborach na gubernatora, i wyobrażał sobie, że w przyszłości zostanie politykiem. W związku z tym poprosił o spotkania z najważniejszymi politycznie osobami w kraju. Było to spotkanie z premierem Rakowskim w Urzędzie Rady Ministrów wyznaczone na niedzielę rano, na dziesiątą, oraz spotkanie z Lechem Wałęsą w kawiarni solidarnościowej Niespodzianka, półtorej godziny później. Ja miałem być pilotem na tych spotkaniach, a Tomasz Tłuczkiewicz – tłumaczem.
Pamiętam, że bardzo zdenerwowany czekałem w hotelu Victoria na Steviego Wondera o dziewiątej czterdzieści pięć w niedzielę, a on nie schodził. Podszedł do mnie kierowca czajki generała Jaruzelskiego, która została nam wypożyczona jako jedyna limuzyna znajdująca się w Polsce, i powiedział: „Panie Krzysztofie, musimy wyjechać za pięć dziesiąta spod hotelu Victoria, ponieważ jeśli wyjedziemy później, to się spóźnimy, nawet jeśli będziemy jechali na sygnale”. Wykonałem więc bardzo grzeczny telefon do apartamentu Steviego Wondera i powiedziałem delikatnie jego bratu, który był jednocześnie jego menadżerem, że jesteśmy spóźnieni. Z ogromnym spokojem brat Steviego Wondera odpowiedział: „Wiem, że jesteśmy spóźnieni”. Na to ja przypomniałem, że jesteśmy umówieni z premierem Polski, i dodałem, że nie wiem, czy premier będzie na nas czekał. Menadżer, wciąż spokojnie, odpowiedział mi: „Zadzwoń do premiera i powiedz mu, że będziemy spóźnieni”. Na co ja, już troszeczkę zdenerwowany, powiedziałem: „A czy jest jakiś powód, który mogę podać?”. „Jest – usłyszałem. – Bardzo ważny. Otóż Stevie Wonder, powiedz premierowi, jest niewidomy. Jadł śniadanie, a na deser ciastko z kremem. Ponieważ jest niewidomy, upuścił ciastko i pobrudził sobie garnitur kremem. W tej chwili zmienia garnitur, bo chce przy premierze waszego kraju bardzo ładnie wyglądać. A ponieważ jest niewidomy, zmienia garnitur dość wolno. Jak będzie gotowy, powiedz premierowi, to zejdziemy”.
Uspokoiłem się.
Zadzwoniłem do dyrektora gabinetu premiera i powiedziałem: „Panie dyrektorze, proszę powiedzieć panu premierowi, że się trochę spóźnimy”. Dyrektor gabinetu wybuchł w sposób nieprawdopodobny i zaczął do mnie krzyczeć mniej więcej tak: „Czy pan sobie wyobraża, że premier będzie czekał?! Do głowy państwa nie przychodzi się spóźnionym!”. Na co ja powiedziałem to samo, co powiedział mi menadżer: „Niech pan powie panu premierowi, że Stevie Wonder jadł ciastko, a ponieważ jest niewidomy, pobrudził się kremem i teraz zmienia garnitur...”. Usłyszałem trzask słuchawki. Stevie Wonder zszedł po paru minutach i pojechaliśmy, ale ja wciąż nie byłem pewien, czy premier czeka. Wiedziałem tylko,że byłoby mi bardzo przykro, gdyby to spotkanie nie doszło do skutku, ponieważ wiedziałem, jak Steviemu Wonderowi na tym zależy. Okazało się, że czerwony jak burak dyrektor gabinetu czekał i wściekły wprowadził nas do gabinetu premiera Rakowskiego, który w pierwszych słowach, bardzo czystą angielszczyzną, zapytał Steviego Wondera, czy smakowało mu ciastko, którym się pobrudził. Na to Stevie opowiedział historię spóźnienia i cała sprawa została w łagodny sposób zażegnana.
Potem pojechaliśmy do Niespodzianki.
Niestety z bolem stwierdziłem, że nie ma tam Lecha Wałęsy. Było to dwa tygodnie przed wyborami czerwcowymi i podobno był bardzo zajęty, ale mnie się wydaje, że uznał to spotkanie za niegodne swojej osoby i zwyczajnie zlekceważył Steviego Wondera. W każdym razie osobą reprezentującą Wałęsę został niesłychanie ciepły i życzliwy Jacek Kuroń, który fantastycznie się sprawdził. Spotkanie miało wspaniały przebieg, zakończyło się oczywiście wspólnym odśpiewaniem I Just Call To Say I Love You, po którym rozstaliśmy się z działaczami Solidarności w wielkiej przyjaźni.
Na koniec pobytu Steviego Wondera w Polsce miałem jeszcze jedną małą przygodę. Wprowadziłem jego zespół do klubu nocnego Czarny Kot w hotelu Victoria. Szatniarz nie chciał ich wpuścić, bo nie mieli krawatów. W ramach przyjaźni z dyrektorem hotelu jakoś to załatwiliśmy i zespół dał koncert w Czarnym Kocie, wymieniając się z miejscowym zespołem (dodatkiem była flaszka wyborowej) na instrumenty. A my w towarzystwie trzech pań, które tam były, i dwóch pijanych Szwedów bawiliśmy się przy muzyce funky. Był to jedyny charytatywny występ tego zespołu w Warszawie.
Tak skończył się niesłychany pobyt Steviego Wondera w Polsce. Ten pobyt okupiony był jeszcze transakcją finansową. Wspólnota Węgla Kamiennego, która pożyczyła nam dolary na honorarium artysty, musiała te dolary oddać, a z wpływów za bilety niestety nie byliśmy w stanie spłacić swojego długu. Na szczęście wkrótce nastał w Polsce premier Balcerowicz, który tak przeprowadził reformę, że wartość posiadanych przez nas złotówek wielokrotnie wzrosła i za zysk z trzydziestu tysięcy biletów mogliśmy kupić odpowiednią liczbę dolarów, co pokryło nasze manko.
Do tej pory jestem bardzo wdzięczny premierowi Balcerowiczowi za niespodziewaną reformę walutową.
/Stevie Wonder str. 113-117/